poniedziałek 25 maja
Sergio Leone sukces osiągnął szybko - wystarczyły trzy lata pracy i trzy filmy (tzw. trylogia Bezimiennego: "Za garść dolarów", "Za parę dolarów więcej" i "Dobrzy, źli i brzydcy"), by Hollywood zaczęło go naśladować. W ujęciu Włocha wytarte konwencje nieoczekiwanie nabrały nowych barw. Jego filmy triumfalnie wędrowały przez świat. Nazwiska Leone, kompozytora Ennio Morricone, a zwłaszcza Clinta Eastwooda zdobyły renomę.
"Pewnego razu..." to opowieść o zmierzchu Zachodu. Film został przyjęty z pewnym lekceważeniem - jako podsumowanie wcześniejszych dokonań poszerzone o kolejne wątki tradycyjnych westernów (z parodią pojedynku z "W samo południe"). Nawet rolę Henry'ego Fondy, który zdecydował się zagrać łajdaka, skwitowano jako reżyserski dowcip...
Ale minęło 15 lat, western wszedł w głęboki kryzys, a Hollywood opanowała moda na "wersje reżyserskie" - dawne filmy wyświetlane bez ingerencji producenckich i cenzorskich. Na fali wspomnień przypomniano sobie i o filmie Sergia Leone. Powitano go jako niedocenione w porę arcydzieło z wybitną rolą Fondy. "Leone zamienił western w sztukę" - pisano.