W epoce
renesansu postać lubelskiego
kozła jest bogatsza i bardziej
rozbudowana. Przedstawiany jest
biały kozioł wspięty obok
krzewu winorośli. W XVI
wieku dodano także zieloną
murawę, z której wyrasta
winorośl.
Na XVII-wiecznej pieczęci
burmistrzowskiej widoczny jest
kozioł stojący przy
winorośli, otoczony
barokowymi ornamentami, a na
wójtowskiej - pół kozła
z dwoma winnymi gronami. W wieku
następnym odnajdujemy pieczęcie
z innymi jeszcze wyobrażeniami
zwierzęcia. Jest więc kozioł
na ozdobnej tarczy skaczący w
lewo, kozioł pozbawiony winnego
drzewka, na tarczy zwieńczonej
koroną, a na pieczęci
wójtowskiej zamiast kozła
widnieje głowa. barana,
natomiast tarczę otulają
palmowe gałązki.
W okresie zaborów, po
Kongresie Wiedeńskim w 1815 r.,
Lublin należał do Królestwa
Polskiego, które było
podporządkowane carskiej Rosji.
Dotychczasowy herb Lublina
spotykało się tylko w albumach
heraldycznych, na wydawnictwach
książkowych, blankietach i
biletach loteryjnych. Natomiast
oficjalnie obowiązywało
używanie herbu państwowego, a
nie własnego - miejskiego.
Detal architektoniczny
przedstawiający herb
Lublina
|
Dopiero po uzyskaniu
niepodległości Polski w
1918 r. Lublin powrócił
do swojego herbu, a jego kolejną
wersję zatwierdzono w
1936 r. W czasie
II wojny światowej i
okupacji hitlerowskiej
również Niemcy
posługiwali się herbem
z kozłem. Po wojnie
lubelski herb z
koziołkiem zdobił m.in.
dowody osobiste i bilety
komunikacji miejskiej.
W 2004
roku dokonano kolejnej
korekty herbu.
Obecnie koziołek w ma
widoczne wszystkie cztery
kopytka (przedtem trzy) a
cały herb widnieje w
trzech kolorach - nota
bene takich samych jak
flaga miasta Lublina -
białym, czerwonym i
zielonym.
Herbowy koziołek
przeszedł przez siedem
stuleci wiele zmian
ewolucyjnych, od
włochatego capa po
sympatyczne zwierzątko -
zgrabne, skoczne, także
dumne, pewnie też
trochę uparte i
przekorne, więc dające
się lubić. I taki
zapewne jest też Lublin
i jego mieszkańcy. |
Legenda
o lubelskim koziołku
(inspirowana
opowieścią Józefa Zięby,
zamieszczoną w książce tegoż
autora pt. "Wspaniały dar
króla. Poeta-burmistrz."
Wydawnictwo Norbertinum, Lublin
2003)
Wielu lubelskich mieszczan
oraz obywatele z innych grodów
polskich, a nawet zamorskich
uważa, że nasz herb jest
osobliwy, a zarazem śmieszny,
chociaż sympatyczny.
Województwo lubelskie ma w swoim
herbie biegnącego jelenia,
zaprzyjaźnione z nami miasto
Chełm - białego niedźwiedzia,
Łęczna - dzika z ostrymi
kłami, a Lublin, będący bądź
co bądź dwukrotnie stolicą
Polski, jakiegoś tam capa. I to
nie groźnego, z nastawionymi
rogami, tylko spokojnie opartego
przednimi łapami na krzaku
winnego grona. Nie wiemy czy
zwierzę dosięgło pyskiem
winnego grona, czy nie dało rady
wspiąć się wyżej, czy już
zakończyło tą czynność. Oj,
chyba dużo prawdy jest w tej
graficznej symbolice
heraldycznej: taki jest właśnie
Lublin - jakby zawieszony w
swoich działaniach...
Stare przekazy lubelskie
mówią, że w 1317 r. lubelscy
mieszczanie udali się konno do
księcia Władysława Łokietka
do Krakowa w trzyosobowej
delegacji. Wyprawie towarzyszyło
kilku zbrojnych pachołków,
którzy popędzali dojną krowę
i dwie kozy. Kiedy delegaci
stanęli przed obliczem księcia,
rozpoczęli długie wywody o tym
jak bardzo Lublin potrzebuje
przywileju na uzyskanie prawa
miejskiego.
Są tacy dziejopisarze,
którzy naskrobali w
manuskryptach, że lubelska
delegacja opisała księciu
Łokietkowi lubelski gród w
nader korzystnym świetle jako
dobrze rozwijającą się osadę,
która dlatego właśnie
zasługuje na przywilej
lokacyjny. Inni kronikarze,
niechybnie tacy, którzy nie byli
życzliwie usposobieni do
lubelskiego grodu, albo
zazdrościli mieszczanom
zapobiegliwości, zanotowali
delegaci naopowiadali księciu o
mizerii Lublina, a to z powodu
łupieżczych najazdów
Jaćwingów. Z tych żałosnych
opowieści wynikało, że
ludność żyje w niedostatku a w
grodzie nad Bystrzycą nie
ostały się żadne zwierzęta
domowe "ino jedna koza, co
daje dla dziatków naszych
głodnych, gołych i bosych
odrobinę mlika".
Jak tam było, tak było.
Summa summarum, po długich
deliberacjach i targach
Władysław Łokietek przyznał
Lublinowi prawo miejskie i
lokację, przydzielając miastu
100 łanów gruntu i dając też
inne przywileje, m.in. na
odbywanie 16-dniowego jarmarku na
Zielone Świątki.
Na koniec potoczyła się
rozmowa o herbie Lublina, bo
każde miasto takowy herb
posiadało. Księciu przypadła
do gustu wcześniejsza opowieść
lublinian o kozie, ale nie chcąc
aby przypominała ona okres
smuty, zaproponował aby w herbie
było też "coś z
wina", jako że ten trunek
rozwesela strapionych ludzi.
"Sadźcie winnice na
przyznanych wam łanach ziemi,
bogaćcie się i bądźcie ufni w
Opatrzność, a ona was nie
zawiedzie" - tak miał
powiedzieć na zakończenie
audiencji Władysław Łokietek,
niebawem król Polski.
Radośni wracali lublinianie
do domu z Krakowa. Czekała ich
jednak długa droga
nadwiślańskim traktem. Po
prawdzie, w sakiewkach niewiele
grosza ostało, jako że,
obdarowani przywilejem delegaci,
hojnie sypnęli groszem, żeby
wesprzeć dworskie wydatki
księcia, jednakże na niejedną
kwartę gorzałki wystarczało.
Pokrzepiano się także mlekiem
od krowy i obu dojnych kóz,
które nadal wiedziono w orszaku.
Pech chciał, że jedna z
kóz uszkodziła nieszczęśliwie
kopytko i nie mogła iść dalej.
Poskrobali się w głowę
stroskani lublinianie. "Co
nam teraz wypada czynić?"
Po namyśle jeden z nich
zaproponował, żeby kozę.
podkuć, co pozwoli jej na
kontynuowanie marszu. A że
akurat napotkali kuźnię w
grodzie Pacanów, powierzyli
kozę z jej uszkodzonym kopytkiem
w ręce kowala.
I co powiecie? - Zabieg tak
dobrze udał się kowalowi, że
koza zupełnie przestała
chromać, a po okolicy rozeszła
się wkrótce wieść że "w
Pacanowie kozy kują"!
Kolejne tarapaty
przydarzyły się wędrowcom w
pewnym grodzie za Sandomierzem.
Nadchodziła właśnie noc, a
miejscowy karczmarz ani myślał
przyjąć pod dach naszych
podróżnych, ponieważ nie mieli
już nawet złamanego miedziaka
przy sobie. Na nic zdały się
prośby i groźby - karczmarz
pozostawał nieugięty. W końcu
zrozpaczeni lublinianie
zaproponowali, że oddadzą swoje
kozy jako zapłatę za wikt i
łoże, ale to nie przekonało
właściciela gospody do takiej
transakcji. Wówczas,
najsprytniejszy z delegatów,
nabajał karczmarzowi że owe
kozy widział sam książę
Łokietek i że nawet pił od
nich mleko! Wtedy zawarta
została ugoda i zgłodnieli
wędrowcy zasiedli do wieczerzy
przed michą tłustego mięsiwa,
a i dzban wina się znalazł.
Następnego dnia, gdy
lublinianie ruszyli w dalszą
drogę, przed karczmą pozostały
pasące się dwie kozy. Czy już
wiecie drodzy Czytelnicy jak się
owa miejscowość do dzisiaj
nazywa? Nietrudno odgadnąć, że
DWIKOZY, co zresztą dokumentuje
herb miejski tej, znanej dzisiaj
z sadownictwa i przetwórstwa
owocowego miejscowości.
Czas kończyć naszą
opowieść. Może jeszcze warto
zastanowić się nad faktem, że
lublinianie wzięli sobie słowa
Łokietka do serca i szczodrze
pomnażali swoje bogactwa w
następnych stuleciach. Miasto
opasano murem, zbudowano zamek, a
na rynku wyrastały coraz to
dorodniejsze kamienice. W jednej
z nich, zwanej Kamienicą
Lubomelskich (Rynek 8),
pozostają do dzisiaj
trzykondygnacyjne piwnice,
służące niegdyś za
winiarnię. Z okresu największej
świetności kamienicy - co
miało miejsce u schyłku XVI w.
- zachowała się, w najwyższej
kondygnacji podziemi, sklepiona
sala winiarni ozdobiona
wspaniałymi, renesansowymi
polichromiami. Malowidła
wykazują wysoki kunszt
artystyczny i przedstawiają
świeckie sceny alegoryczne, a
zarazem bachiczne, sięgające
starożytnych wzorów.
Stanisław
Turski
|
|